Reklama

„Rocky”, Tyson i sterydy… Bokser, który nie uwierzył w AIDS


Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

19 maja 2018, 15:11 • 11 min czytania 18 komentarzy

Tommy Morrison (48-3-1, 42 KO) miał wszystko – tytuły, pieniądze i setki kobiet u boku. Większy rozgłos niż bokserskie walki przyniosła mu rola w jednej z części „Rocky’ego”. Jego kariera w naszpikowanej gwiazdami wadze ciężkiej lat dziewięćdziesiątych przypominała szaloną jazdę rollercoasterem. Właśnie szykował się do kolejnego powrotu na szczyt i miał na wyciągnięcie ręki walkę z samym Mikiem Tysonem. Wtedy zaczęło się dziać coś złego. Diagnoza lekarzy brzmiała jak wyrok: HIV. Morrison w nią nie uwierzył i uciekł do własnego świata.

„Rocky”, Tyson i sterydy… Bokser, który nie uwierzył w AIDS


„The Great White Hope” to koncepcja znana w amerykańskim boksie od momentu, gdy Jack Johnson został w 1908 roku pierwszym czarnoskórym mistrzem świata wagi ciężkiej. Biała Ameryka nie mogła pogodzić się z taką sytuacją, więc „Wielką Nadzieją Białych” został po raz pierwszy były czempion – Jim Jeffries. Potem ten termin przechodził z pokolenia na pokolenie, zmieniając z czasem wymowę. Pod koniec lat osiemdziesiątych wszystkie kryteria spełniał Tommy Morrison. Był wielki, imponował muskulaturą i miał potworny lewy sierpowy – wokół kogoś takiego musiało zrobić się gorąco.

Karierę rozpoczął w 1988 roku – rok później miał już bilans 19-0, 15 KO. Podczas jednej z walk spod ringu obserwował go Sylvester Stallone, który usłyszał o nim od brata. Właśnie kończył scenariusz piątej części przygód Rocky’ego, który po wyniszczającej wojnie z Ivanem Drago tym razem miał się sprawdzić w roli trenera. Szukał więc kogoś, kto będzie pasował do roli jego podopiecznego i choć trudno w to uwierzyć, to miał kłopot ze znalezieniem właściwego kandydata. Nie chodziło tylko o dobrego pięściarza – to musiał być ktoś, kto ma gadane i dobrze wygląda. Morrison spełniał wszystkie warunki, a do tego świetnie wypadł na zdjęciach próbnych. Został obsadzony jako Tommy Gunn – młody pięściarz na dorobku, który pod okiem dawnego mistrza pokonuje kolejne szczeble, by w końcu samemu sięgnąć po pas. Film kończy się pamiętną uliczną bójką, w której Rocky pokazuje młodemu, że nie jest jeszcze taki stary. Na potrzeby dzieła Morrison na pół roku zawiesił karierę, ale to akurat jedna z nielicznych decyzji, których po latach nie musiał żałować.

Mało kto dziś o tym wie, ale młody pięściarz mógł przejść do historii jako… zabójca Rocky’ego. Taka była bowiem oryginalna wersja scenariusza piątej części cyklu. Dopiero pod sam koniec kręcenia dzieła Stallone zdecydował, że jednak nie uśmierci swojego bohatera. Kończąca film walka uliczna miała się zakończyć w bardziej realistyczny sposób – ciężko pobity dziadek Balboa miał skonać na rękach ukochanej żony Adrian. W ten sposób kura znosząca złote jaja zostałaby jednak zarżnięta, z czego Stallone koniec końców zdał sobie chyba sprawę.

„Rocky V” miał pecha – premierę dzielił z obrazem „Kevin Sam W Domu”, a takiej rywalizacji po prostu wygrać nie mógł. Co ciekawe, o wiele lepiej oglądał się poza USA – w ojczyźnie reżysera został powszechnie zjechany przez krytyków. Sam Stallone w 2010 roku poniekąd potwierdził te negatywne recenzje i przyznał, że nakręcił film głównie z chciwości. Morrison w ogóle się tym nie przejmował – swoją rolą wygrał więcej niż wszystkimi dotychczasowymi walkami razem wziętymi. „Byłem mistrzem w filmie, teraz idę po pas w prawdziwym życiu” – deklarował przed kamerami i przyciągał uwagę milionów.

Reklama

Seks, sterydy i cała reszta…

Jego kariera nabrała rozpędu, bo nie uznawał półśrodków. Tommy wychodził do ringu po to, by urwać rywalowi głowę. Dla niego nie istniało coś takiego jak runda na rozpoznanie – od pierwszej minuty po prostu parł na przeciwnika i szukał nokautu, który najczęściej przychodził bardzo szybko. W półdystansie radził sobie rewelacyjnie – potrafił wystrzelić każdym możliwym ciosem, a kombinacje składał ze zdumiewającą naturalnością.

Morrison dobrze radził sobie także poza ringiem – zyskał renomę „imprezowego zwierzaka”. Co weekend ostro dawał w palnik i czasem dosłownie trzeba było go zbierać z podłogi. Był królem życia – w każdym aspekcie. Przed pewien moment miał nawet dwie narzeczone – obie o imieniu… Dawn. „Mógł wejść do każdego pokoju i wybrać dowolną dziewczynę. One do niego lgnęły” – wspominał trener. Morrison szybko uzależnił się od seksu i sterydów, ale długo nie miało to wpływu na jego karierę. W wieku 20 lat miał już jednak dwójkę dzieci i postanowił dalej nie kusić losu – zdecydował się na wazektomię.

W październiku 1991 roku spotkał na drodze Raya Mercera (17-0) – inną wielką nadzieję amerykańskiego boksu, złotego medalistę igrzysk w 1988 roku. „Zobaczyłem Tommy’ego na ceremonii ważenia i jedyne co pamiętam to krosty na jego plecach. Wiedziałem, że to od sterydów – jedyne co musiałem zrobić to wyciągnąć go na głęboką wodą” – wspominał po latach Mercer.

Rzeczywiście – Morrison wcześniej nigdy wcześniej nie wyszedł poza szóstą rundę. Przez pierwsze cztery rundy z Mercerem wyglądał jak… najlepszy w tamtej chwili „ciężki” na świecie. Zadał każdy możliwy cios, ale po raz pierwszy rywal nie chciał paść. Wtedy zaczęły się kłopoty. W piątej rundzie Mercer osaczył Morrisona w narożniku i znokautował go potworną serią, która złożyła się na jeden z najbrutalniejszych nokautów w historii boksu. „To nie jest Rocky!” – krzyczał nowy mistrz świata mniej znaczącej wówczas federacji WBO.

Reklama

Zderzenie z rzeczywistością było brutalne. Morrison zrobił sobie 3 miesiące przerwy i wyprowadził się z rodzinnego Kansas. Zaczął pracować nad kondycją i pogodził się ze swoimi ograniczeniami. Wrócił odmieniony i dał porywająca wojnę z twardym Indianinem Joe Hippem (24-2). W jej trakcie narodził się na nowo – złamał obie ręce i szczękę, przyjął kilka potwornych bomb, ale mimo to się nie poddał.

W sumie seria efektownych zwycięstw zaprowadziła go do kolejnej wielkiej walki – tym razem czekał na niego weteran George Foreman (72-3), a w stawce znów znalazł się pas organizacji WBO. Wszyscy spodziewali się kolejnej epickiej batalii, ale Tommy znów zaskoczył. Boksował „na zimno” – praktycznie nie wdawał się w wymiany ciosów. Robił swoje w ofensywie i po prostu nie dawał się trafić starszemu i dużo wolniejszemu rywalowi. Po prostu go obskoczył i po dwunastu rundach (pierwszy raz w karierze przeboksował pełen dystans) wysoko wygrał na kartach punktowych, choć w trakcie walki kibice gwizdami kwitowali jego negatywną postawę. Stał się cud: na jedną noc prosty fighter zamienił się w wyrafinowanego Pana Boksera.

Morrison spełnił marzenie – został czempionem. To oznaczało, że awansował do absolutnej elity, ale wiązało się też z tym, że zaczął imprezować jak na mistrza przystało. Po dwóch „lżejszych” obronach miał na niego czekać posiadacz pasa WBC – niepokonany wówczas Lennox Lewis. Tommy miał tylko pokonać przed własną publicznością ostatnią przeszkodę – szerzej nieznanego Michaela Bentta (10-1). Znów się przejechał – i to jak! Walka zakończyła się już w pierwszej rundzie, a Morrison stracił nie tylko pas, ale też 8 milionów dolarów – właśnie tyle miał dostać za starcie z Lewisem. „Dzień przed walką Tommy poszedł ze znajomymi na koncert, gdzie normalnie pił sobie piwo. Który poważny sportowiec się tak przygotowuje?” – wspominał wujek pięściarza, Trent Morrison.

Tym razem po walce imprezy nie było. Morrison miał dopiero 24 lata, a już zdążył poznać blaski i cienie bokserskiego biznesu lepiej niż wielu weteranów tej gry. Z pozycji pięściarza rozchwytywanego przez promotorów znów spadł do drugiej ligi. I po raz kolejny odrodził się jak feniks z popiołów. W czerwcu 1995 roku jego rywalem był Donovan Ruddock (28-4) – pierwszy pięściarz, który nie przestraszył się Mike’a Tysona. Kibice znów zobaczyli porywającą wojnę, w trakcie której obaj pięściarze lądowali na deskach. W szóstej rundzie Morrison „pływał” po ringu i był wyraźnie zamroczony. Gdy rywal był o jeden cios od zwycięstwa, Tommy wystrzelił firmowym lewym sierpowym, który dał mu zwycięstwo.

W nagrodę czekał na niego… Lennox Lewis (27-1), ale wypłata była o wiele mniejsza niż byłaby 2 lata wcześniej. W ringu doszło do deklasacji – Morrison przegrał każdą rundę, aż wreszcie w szóstej został znokautowany. Tony Holden – jego pierwszy promotor – stracił cierpliwość do krnąbrnego podopiecznego. Wybrał jedyny numer, który w takich okolicznościach mógł wybrać. Zadzwonił do Dona Kinga.

Jak wygrać z AIDS?

To właśnie pięściarze największego wówczas promotora rozdawali karty w wadze ciężkiej. King, jak to ma w zwyczaju, zwietrzył dobry interes – Morrison wciąż był może już nie tak „wielką” jak kiedyś, ale jednak nadal „nadzieją białych”. Miał dostać 2 łatwiejsze walki, a potem pojedynek z Tysonem, który po opuszczeniu więzienia miał być na początku prowadzony ostrożnie. 10 lutego 1996 roku – w dniu pierwszego starcia zorganizowanego Morrisonowi przez Kinga – zdarzyło się coś kuriozalnego nawet jak na bokserskie realia. Tommy… nie chciał oddać krwi do badania. Tłumaczył, że boi się igieł, ale w końcu dał się namówić. Wynik badania wstrząsnął wszystkimi – w organizmie pięściarza wykryto wirus HIV.

Do walki nie doszło, a kilka dni później sam zainteresowany na konferencji prasowej łamiącym głosem przekazał światu porażającą diagnozę. Wiele lat później – już po śmierci Morrisona – jego matka przyznała, że syn podejrzewał dużo wcześniej, że może być zakażony. Pojawiały się głosy, że mógł o tym wiedzieć już nawet w 1989 roku. Choć sytuacja wyszła na światło dzienne już po głośnym przypadku Magica Johnsona, to i tak wymagała sporo tłumaczenia – AIDS to wciąż była choroba przypisywana głównie narkomanom i homoseksualistom.

Jak zaraził się Tommy? Publicznie przyznawał się do „lekkomyślnego stylu życia”. Nie brak jednak opinii, że mogło do tego dojść za sprawą „brudnej” igły podczas wstrzykiwania sterydów. Ciekawostką jest też to, że w 1989 roku stoczył pojedynek z Rickiem Nelsonem (6-5-1, 3 KO) – przeciętnym dostarczycielem zwycięstw, który był jednak uzależniony od narkotyków i dwa lata po walce… zmarł na AIDS. Morrison nigdy nie winił jednak boksu, a jego promotor twierdzi, że konsekwentnie zaliczał kolejne testy – ostatni w 1993 roku przed starciem z Foremanem.

W 1996 roku po usłyszeniu diagnozy Tommy postanowił się ustatkować – wziął ślub najpierw z jedną Dawn, a potem… równolegle z drugą. Zawodowo próbował realizować się jako telewizyjny ekspert. Z dobrym skutkiem – był wygadany i świetnie czytał boks, ale potrafił go opisywać w sposób zrozumiały także dla osób, które nie były fanatykami dyscypliny. Po dwóch dobrze przyjętych występach znów silniejsze okazały się dawne przyzwyczajenia – Morrison został przyłapany pod wpływem alkoholu za kierownicą i żadna telewizja nie chciała się z nim już związać. Mógł zostać kimś, kto pomoże mediom i odbiorcom „oswoić” AIDS. Najlepiej ujęła to jedna z jego byłych żon – „za każdym razem, gdy widzę w TV Magica Johnsona to myślę o tym, że to mógł być Tom”.

W listopadzie 1996 roku doszło do przedziwnego wydarzenia. Morrison nie mógł liczyć na występ w USA, ale wyjątek zrobili dla niego w Japonii. Walkę z Marcusem Rhode (15-1) zorganizowano na przedziwnych zasadach… do pierwszej krwi – w momencie krwawienia miała zostać automatycznie przerwana. Tommy wygrał w pierwszej rundzie, ale to był jego łabędzi śpiew. Dalej nie potrafił się odnaleźć w codziennym życiu i podejmował szereg idiotycznych decyzji. Trudno w to uwierzyć, ale operacja wszczepienia do bicepsów implantów wcale nie była z nich najgłupsza.

Po roku od diagnozy zamienił leki pomagające mu w walce z AIDS na narkotyki. „Tommy na pierwszy rzut oka wygląda zupełnie normalnie, ale w środku dzieją się niepokojące rzeczy. Bardzo się o niego martwię” – opowiadał Tony Holden, jego pierwszy promotor. Czas nie pomógł – w 2000 roku były pięściarz trafił do więzienia za posiadanie. Jedna z żon nie wytrzymała i odeszła od niego, a on konsekwentnie urządzał się we własnym świecie. „Naprawdę wierzę, że gdy stąd wyjdę to w trakcie roku zdobędę pas mistrza” – przekonywał przed więzienną kamerą.

Wiele osób z jego otoczenia uważa, że pobyt za kratkami paradoksalnie wydłużył jego życie o dobrych parę lat. Trafił tam w fatalnym stanie – był wrakiem. Przez rok wrócił jednak do regularnego przyjmowania leków, a poza tym naprawdę uwierzył w swój powrót i zaczął mocno trenować. Potem jednak znów mu odbiło – ale już ostatecznie. Morrison przekonywał, że… nigdy tak naprawdę nie był nosicielem wirusa HIV.

AIDS? Jakie AIDS?

„Połowa ludzi myśli, że jestem kłamcą, a druga połowa sądzi, że oszalałem. Nie jest tak!” – mówił pięściarz, który w wieku 37 lat ogłosił plan powrotu na ring. Próbował przekonać cały świat, że został źle zdiagnozowany. Szansa na „fałszywy pozytyw” wynosiła… jeden do dwóch milionów, ale on miał wygrać na tej loterii. Jedną osobę przekonał na pewno – swoją najnowszą żonę (dwie poprzednie odeszły) Trish. Całej reszcie mógł to udowodnić w jeden sposób – poddając się testom. Dziwnym trafem nigdy do tego nie doszło – za każdym razem gdy czekano na niego w laboratorium, to jednak się nie pojawiał, choć próbował różnych sztuczek. Mimo to stoczył dwie „walki”, ale były to bardziej pokazowe pojedynki.

Przyszła pora, by pogodzić się z niewygodną prawdą: nic poważnego w boksie już na Tommy’ego Morrisona nie czekało. Poza ringiem były za to coraz cięższe narkotyki, od których w końcu się uzależnił. W 2011 roku – dwa lata przed śmiercią – amerykańskie media obiegło szokujące zdjęcie. Złoty chłopiec sprzed lat wyglądał na nim jak 60-letni dziadek – a miał dopiero 42 lata!

Nowa żona dobrze odnalazła się w bajkowym świecie Morrisona. Gdy pierwszy promotor odwiedził go w domu, to zastał go w stanie niemal wegetatywnym. Trish przekonywała, że powikłania wzięły się… od ugryzienia pająka. Potem pojawiła się nowa wersja – w 2011 roku lekarze mieli zaszyć w jego ciele gazę, co definitywnie osłabiło i wykończyło jego organizm. Dziwnym trafem wszystkie objawy jego choroby pokrywały się jednak z powikłaniami po nieleczonym AIDS. Tommy zmarł w 2013 roku – zapomniany przez cały świat. Miał 44 lata – dokładnie tyle ile George Foreman, gdy walczył z nim o tytuł w 1993 roku…

Legenda Morrisona żyje dziś w jego synach. Trey Lippe Morrison (14-0, 14 KO) ma 28 lat i trenuje go sam Freddie Roach – były szkoleniowiec Manny’ego Pacquiao. Statystyczny portal Boxrec już teraz klasyfikuje go na 49. miejscu wśród wszystkich zawodników wagi ciężkiej. Jego przyrodni brat James McKenzie Morrison (13-0-2, 11 KO) jest na tej liście jakieś sto miejsc niżej, ale też próbuje pisać swoją historię. Obaj do złudzenia przypominają ojca, ale każdy w zupełnie inny sposób. Trey nie ma amatorskiego doświadczenia, ale składa ciosy w sposób tak podobny do ojca, że czasami mylą go z nim nie tylko kibice, ale również komentatorzy. Synowie Morrisona podkreślają, że byli skazani na boks i żałują tylko jednego – tego, że nigdy nie będą mogli liczyć na wsparcie ojca w narożniku.

Wcale nie musiało tak być, jednak Tommy sam wybrał ten los. Ignorował nie tylko lekarzy – pomocną dłoń próbował wyciągnąć do niego również sam Magic Johnson, który podjął się leczenia i żyje do dziś. Morrison miał jednak swój świat – wierzył nie w naukę, a w teorie spiskowe. 31 grudnia 1999 roku nocował wysoko w górach w jaskini, bo chciał oszukać koniec świata. Przez wiele lat rywalizował z najlepszymi pięściarzami świata i był dla nich równorzędnym rywalem, ale najważniejszego i najtrudniejszego przeciwnika w swoim życiu nigdy nie uznał. Na sam koniec Tommy Morrison znokautował się sam.

KACPER BARTOSIAK

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

18 komentarzy

Loading...